Okres Wszystkich Świętych to czas niezwykły, owiany mgiełką tajemnicy związanej z mistycyzmem przemijania. Od zarania dziejów, ludzkość próbowała dociec czy istnieje życie po życiu, a każdy najdrobniejszy nawet element związany ze śmiercią wiązał się z odpowiednim rytuałem. Szczególnie zakorzeniły się one w ludowych wierzeniach, które rzadko kiedy miały coś wspólnego z logiką czy nauką Kościoła Katolickiego, nie mniej jednak stanowiły istotny element naszej kultury. Wzbogacały je opowieści, które przekazywane był z pokolenia na pokolenie, funkcjonowały w świadomości naszych przodków i często uzupełniane były o nowe historie. Kilka dobrych lat temu w moje ręce trafił rękopis Bolesława Dobaja z Chrobrza, który zawierał spisane historie o duchach i demonach, opowiadane w naszej miejscowości. Bezcenny zapis wierzeń, doświadczeń i sytuacji … Zapraszamy do lektury pierwszych dwóch historii, zilustrowanych grafikami Rafała Bochniaka nawiązującymi do wątku opowieści.

DUCH BEZGŁOWEGO KSIĘDZA.
ROK 1925.

Sąsiad Jędraszek był przyjacielem naszej rodziny. Jędraszek choć nazywał się Doroz to nikt nie mówił mu po imieniu ani po nazwisku, tylko Jędraszek, ponieważ w rodzinie jego od pradziada powtarzało się imię Jędrek. Tak więc jego dziadkowi było Jędrek, jego ojcu i jednemu z jego braci. Stach Jędraszek z moim ojcem przypadli sobie do gustu, więc też Stach w długie jesienne wieczory przychodził do nas na pogaduszki, mówiąc:
- Noc wielka jak morze, kto by tam wyleżał.

Stachowi podobała się atmosfera naszego mieszkania, bo ojciec mój był majstrem postępowym, więc zrobił lampę karbidową, bo nie lubił lamp naftowych i tak zwanych „wieków”. U nas w mieszkaniu było więc widno i cieplutko jak w uchu. Piszę u nas ponieważ ja miałem już miesiąc i leżałem w kołysce jak Stach Jędraszek opowiadał swoje przeżycie z lat dziecięcych, które to gdy dorosłem opowiedziała mi matka. W długi zimowy wieczór, kiedy to opowiadali sobie wszystkie nasze dzienne sprawy, sprawy nasze i ludzkie, a zbliżała się północ, Stach wstał z krzesła, wziął pałkę sękatą na smyczy i zbierał się do domu. Wtedy matka moja rzekła mu:
- Stachu, a uważaj no ty, bo przed mostkiem podobno straszy.
- Ano kiedy żeście mi przypomnieli o strachach – rzekł Stach - to wam opowiem moje prawdziwe spotkanie z duchem księdza bez głowy.
- Ano to usiądź jeszcze chwile i opowiedz.

Ilustracja bezgłowy ksiądz autor Rafał Bochniak

Stach usiadł i zaczął opowiadać:
- Miałem wtedy lat dwanaście, a pamiętam, że było to w niedzielę jeszcze przed zachodem słońca. Pamiętam, że było to już po wykopkach, bośmy paśli krowy na dużych oziminach przy cmentarzu. Było nas chyba sześciu takich podlotków. Najpierw znosiliśmy drzewo z cmentarza i badyle suche po kartofliskach i piekliśmy ziemniaki, no a jak się upiekły i podjedliśmy sobie piecuchów no to dalejże bawić się w chowanego. Ustawiliśmy się w szeregu, a jeden z nas odmówił taki rytuał zabawy, aby wyłonić psa, który będzie szukał tych pochowanych. A więc liczył zgłoskami do rymu: „Es – pies. Stara suka młody pies na tych wszystkich czterech nogach będzie jeden pies”. A więc wyszło na mnie, zostałem psem i musiałem ich szukać. Odwróciłem się, aby się pochowali, a że nie było się gdzie chować, bo pola były puste, więc wszyscy pobiegli schować się na cmentarz. Dzień był słoneczny i przypominam sobie, że słońce jeszcze świeciło. Kiedy się pochowali pobiegłem ich szukać na cmentarz. Na cmentarzu stanąłem i rozglądałem się czy którego nie zobaczę za nagrobkiem albo drzewem. Rozglądam się powoli, patrzę się, a przy jednym nagrobku stoi ksiądz w ornacie ze złotym krzyżem na plecach, ale ksiądz ten jest bez głowy. W miejscu głowy widzę tylko taką plamę jak biała mgła, albo słabe światło. Coś mnie kolnęło – nie choć no ty dalej, nie zbliżaj się. Zastanowiłem się, jakże to może być, tu ksiądz a głowy nie ma. Zacząłem się cofać, ale księdza nie spuszczam z oczu, może on schylił głowę i zaraz ją podniesie? Ale nie, z boku się przyjrzałem, ksiądz jednak jest bez głowy. Ręce wysunął przed siebie, same dłonie jak to przy ślubie, kiedy ręce trzyma nad głowami nowożeńców i odmawia modlitwę. Cofając się przewróciłem się na nagrobku, a jak się podniosłem złapał mnie strach ogromny. Zerwałem się i biegiem, alem się znów przeraził, nogi miałem jak z waty, ani deka siły, zupełnie paraliż, a tu strach. Uciekam, a zdaje mi się, że w miejscu stoję. Na przykopie koziołka fiknąłem. Jakem się zerwał tom się nie zatrzymał, aż przy krowach. Chłopaki widzieli mnie jak uciekam i dziwne im było, że ja zamiast ich szukać uciekam jakby mnie kto gonił. Wyszli więc z kryjówek i przyszli sami do krów.
- No i co chłopaki? – mówię – nie widzieliście nic?
- Gdzie? Na cmentarzu? Nic my nie widzieli. No to ja się już nie bawię w chowanego i na cmentarz już nie idę.
- A co? A co tam było?
- Ksiądz bez głowy w złotym ornacie stał nad grobem i ręce trzymał tak – pokazał Jędraszek – A jak nie wierzycie to idźcie wszyscy sprawdzić, przy tym dużym nagrobku.
Żaden z chłopaków nie poszedł sprawdzić. Tak się skończyła zabawa w chowanego. Opowiedziałem w domu ojcu i matce to mi powiedzieli:
- Stasiu! A może ci się zwidziało...?
- To cóż mam robić, abyście wierzyli?

Wtedy ojciec mój powiedział:
- Matka? Może i widział, ja mu wierzę.
- Tak widziałem księdza w ornacie bez głowy, jak was tu widzę, bo z początku się nie bałem.
- To nie chodź tam więcej. Na cmentarzu nie urządza się zabaw, bo nieboszczyki muszą mieć spokój.

FANTOM SZATANA.
ROK 1920.

Pamiętam opowiadał ojciec – Było to jakoś w czasie wojny bolszewickiej, w naszej rzece Nidzie, a była to jedna z najrybniejszych rzek w Polsce. W maju było tarcie brzany, a jak wam wiadomo było to jedyne tarło na całej długości rzeki między Chrobrzem a Rudawą, gdzie rzeka na drugim zakolu spiętrzona kamiennym progiem przelewała się, uderzając wprost w górę, a nie mogąc jej pokonać, skręcała w lewo i rwała bystrzyną jak koń spieniony w galopie. Napotkała znów drugi kamienny próg wysunięty w pół rzeki, wiec raptem zahamowała, pieniła się ze złości, kto też śmie stawiać jej opór? Nawracała swym hamowanym nurtem i wirowała, jakby wszyscy diabli tańczyli obertasa, bez końca. Miejsce tego wiru nazwano mielnikiem.

Za drugim progiem dno rzeki obniżało się gwałtownie i nurt się uspokajał, tworząc czarną głębinę. W tym to mielniku ojciec obrał sobie stawianie na podrywkę. Aby woda mu nie porwała podrywki na kozłach przymocował druciane pazury, które zaczepią o kamienne dno, by utrzymać podrywkę w pionie. Podczas dnia na tarle przy kamienistej wysepce, przy drugim brzegu setki dużych okazów brzan, kleni i lipieni puszczało zajączki ku słońcu. Tam przez kilka dni i nocy, co pewien czas powstawało kotłowisko ryb, tak ogromne jakby, to nie ryby, ale przynajmniej kilku diabłów figlowało topiąc się nawzajem. Szczególnie nocą rybaki nie mogli uwierzyć, że takie zamieszanie to tarcie ryb. Dziś już nikt nie zobaczy takiego tarła.

grafika fantom szatana autor Rafał Bochniak

Właśnie podczas takiego tarła wybrałem się na ryby z podrywką zaraz z wieczora. Ciemno już było jak szedłem ścieżką pod górę na wprost tarła i znów miałem schodzić w dół, wtedy spojrzałem na wierzchołek góry i zobaczyłem, że na życie, które sięgało poza kostki pasie się byk. Tak wnioskowałem po jego konturach, że to właśnie jest byk, że komuś tam uciekł. Ale komu on mógł uciec? Zniszczy i wydepce kawał zboża – pomyślałem. Minąłem pasącego się byka i ścieżką zszedłem do brzegu przy mielniku. Tu zapiąłem siatkę na kozły i wpuściłem do mielnika. Podrywką telepało bez przerwy, ale podrywka stała w pionie, z czego byłem zadowolony, że pomysł mój zdał egzamin. Ciągnąłem co minutę lub dwie, wyciągając po kilka brzan i lipieni. Za kilka minut miałem już pełną torbę i miałem zamiar wysypać je w żyto, dalej od brzegu, by nie dźwigać pełnej torby. I wtedy właśnie przyszedł do mnie Izydor, mój sąsiad. Izydor miał w torbie zaledwie dwa kilogramy ryby.

-    No, jakże tam - zapytał.
-    Ano dobrze, dobrze idzie. Pokazałem Izydorowi pełną torbę ryb dużych, jakby wybranych.
Izydor powiedział:
-    Ja tu już puszczałem wczoraj do mielnika, ale mi woda porwała kozły, że ledwom siatkę uratował. A jakże ty tu łapiesz, że woda ci siatki nie zabierze? A ja mam taki sposób, że tak musi stać podrywka jak ja chcę.

Izydor pomyślał – On zawsze coś wymyśli jak to majster, to i ryb nałapie. Izydor był już po sześćdziesiątce, wysoki, żylasty, jego nos był jak kilof. Z zazdrości, że ojciec tyle ryb nałapał zaczął narzekać, a nawet złościć się. Bieda tam była jak w każdej chacie, mając żoną i córkę starą pannę, choć był bednarzem rzadko grosz jaki zarobił. Za to miał inną smykałkę, której bieda uczy, a miał takie przysłowie: że jak spał to nie drzemał, wszystkiego nakupił, choć pieniędzy nie miał. Czasem komuś wpadł w podejrzenie, ale schowek miał dobry, więc często powtarzał, że jeśli ktoś coś ukradnie, a schowa ładnie to i przepadnie. Ojciec znał życie Izydora, więc na jego smykałki patrzył pobłażliwie, bo i cóż mu do tego. Ano stary człowiek musi wyżywić żonę i córkę, to i niechaj każdy żyje jak może, jak potrafi. Izydor powiedział:
–    Ja idę tam dalej może jeszcze co wpadnie. Ale! Słuchajcie no Izydorze – powiedział mój ojciec – Tu u góry pasie się czyjś byk, chyba to jest byk, tak mi się zdawało, jakby go tak złapał, a łeb mu urżnął, a schował ładnie to i przepadnie. Przywołał słowa Izydora.
–    To i przepadnie – powtórzył Izydor. Ale mów no, gdzie jest ten byk?
–    Tu na wprost - ojciec wskazał ręką – tu u góry.

Izydor położył żerdź z kozłami i torbę z siatką i ruszył, by złapać byka. Podchodził go powoli, aby go nie spłoszyć, ale byk buczał i posuwał się w stronę rzeki. Wtedy Izydor zauważył, że byk ciągnie za sobą łańcuch. Udało się Izydorowi złapać za łańcuch, ale wtedy byk ruszył pędem, że Izydor, choć miał długie nogi nie mógł nadążyć za bykiem, który puścił się galopem ku rzece, wlokąc Izydora jak źdźbło słomy. Nie miał Izydor na to czasu, by się zaprzeć nogami, a łańcucha puścić nie chciał. Nad samym brzegiem rzeki Izydor puścił łańcuch, a byk w szalonym pędzie wskoczył na głębinę. Woda się tylko rozdzieliła, zakotłowało się i woda się nad nim zamknęła. Izydor podniósł się rozbity i zaszokowany z nad samego brzegu i ruszył ogłupiały w stronę ojca. Ojciec mój słyszał jak byk pędził z Izydorem ku rzece. Działo się to nie dalej jak o staję, słyszał też skok byka do rzeki, myślał nawet; - Kto wie co z Izydorem? Czy go byk nie wciągnął do rzeki? Ale po chwili usłyszał człapanie Izydora.

- Wiesz co Władziu – powiedział Izydor – To nie był byk prawdziwy, to był szatan kusiciel, zwalił mnie, aby mnie utopić, alem nad samym brzegiem puścił łańcuch. Tylem tylko widział jak skoczył do rzeki i woda się nad nim zamknęła i już nie wypłynął więcej. Prawdziwy byk by wypłynął. Jakby był prawdziwy byk to by nie skakał do rzeki w nocy.

Przestraszony Izydor powiedział:
-    Choć lepiej ze mną do domu, bo ten zły tu się kręci jeszcze i ciebie tu wciągnie do mielnika i utopi.

Władek, choć nie wierzył w duchy i diabły, ale nijak nie mógł się utwierdzić, że ich nie ma, a ponieważ ryb miał już dosyć ruszył za Izydorem do domu.

W domu spojrzał na zegar, godzina byłą pierwsza. Rano ojciec jako niedowiarek specjalnie poszedł w to miejsce szukać śladów, ale prócz śladów Izydora, śladów racic byka nie było. Ojciec musiał to sprawdzić i dociec. Badał też czy zboże było stratowane przez byka, ale śladów takich nie było tylko dwumetrowe skoki Izydora, a później ciągły ślad wleczenia Izydora do rzeki.

Autor opowiadań: Bolesław Dobaj z Chrobrza
Zilustrował: Rafał Bochniak, chroberz.info

Opracował: Paweł B.

Od Redakcji chroberz.info: Część opowiadań Dobaja zostało opublikowanych w książce „Znaleziska” wydanej staraniem ośrodka z Pałacu Wielopolskich w Chrobrzu.